W dniach 28-30 lipca we Fryszerce odbyła się VII już edycja Toporiady - konwentu organizowanego przez Rawskie Stowarzyszenie Miłośników Gier Fabularnych i Fantastyki "Topory" . Przede wszystkim trzeba pogratulować organizatorom wspaniałej lokalizacji. Po raz trzeci z rzędu wybór padł na tę właśnie stanicę harcerską, całkowicie odciętą od cywilizacji, położoną w środku lasu, na dodatek nad samiutką rzeką. Odległość zaledwie 200 metrów od Pilicy sprawiła, że spokojnie można było rano iść się odświeżyć w chłodnej (lub jak niektórzy twierdzili - lodowatej) wodzie. Jednym słowem - wszystko, czego dusza zapragnie.
Pierwszy dzień, jako że zaplanowane były tylko sesje, minął raczej spokojnie (w porównaniu do pozostałej części konwentu). Z tego, co pamiętam, większość zaplanowanych gier rozpoczęła się zaraz po 18.00, czyli dość wcześnie. Jako że program nie przewidywał innych rozrywek, konwentowicze znaleźli sobie własne. Niektórzy dopieszczali jeszcze swoje obozy, w niektórych już był wystarczający bajzel, pozostałe w ogóle nie istniały, czyli standard. Wielka szkoda, że w tym roku nie pojawił się Obóz Orków, który zawsze stawał się ośrodkiem imprezowania, nocnego życia i dostarczał ogromu rozrywki dzięki niekończącemu się LARP-owi "Toporiada". Mimo to klimat, który przez lata tworzyli, utrzymał się i niektórzy nadal odgrywali postacie, jako które pojawili się we Fryszerce. Po zmierzchu (chodzi o porę dnia, żeby ktoś sobie nie pomyślał, że zabłyszczały wampiry), a może nawet po północy… ciężko powiedzieć, rozpoczęło się wspólne śpiewanie przy ognisku. Na początek poszło kilka klasycznych utworów takich jak: "Whiskey", czy "Chryzantemy złociste", potem parę piosenek autorstwa Toporów, aż doszło do śpiewania... szant! Nie mam pojęcia, kto to wymyślił, ale śpiewanie morskich piosenek pięćset kilometrów od morza wydaje mi się co najmniej dziwne. Można to właściwie tłumaczyć tym, że niektórzy "odpływali", choć wciąż jest to dla mnie niemożliwą do rozwikłania zagadką. W pewnym momencie konwentowicze rozeszli się do swoich domków, obozów i namiotów, by imprezować dalej w mniejszych gronach znajomych, spożywając przy tym znaczne ilości piwa.
Drugi dzień był chyba najlepiej zorganizowany i najciekawszy. Cztery niezależne bloki programowe: jeden konkursowy, dwa prelekcyjne i ostatni - punkty obozowe oraz LARPy. Po krótkim namyśle postanowiłem obejrzeć "Kalambury Monty Pythonowe imienia Modrzewia". Trzeba przyznać, że był to dobry wybór, a chociaż hasła do przedstawiania były chyba najdziwniejszymi, jakie kiedykolwiek słyszałem, to drużyny świetnie sobie radziły zarówno z ich pokazywaniem jak i zgadywaniem. Dodatkową atrakcją była drużyna "Śpiące Królewny", składająca się z dwóch drzemiących uczestników konwentu płci męskiej, których nijak nie udało nam się obudzić mimo prawie dwugodzinnych prób. Może nie byłoby w tym nic aż tak dziwnego, gdyby nie fakt, iż ten punkt programu odbywał się przy ognisku, a oni spali w najlepsze na kartonach przykryci jednym śpiworem. No ale jak kto lubi... Przy okazji dowiedzieliśmy się, że można chrapać dwusygnałowo - przy wdechu i wydechu. Ot, taka ciekawostka. Kolejne trzy godziny jakoś wypadłem z programu i nie mogę sobie przypomnieć dlaczego nie poszedłem na prezentację systemu Wolsung... Najprawdopodobniej pomyliły mi się godziny i dałem się wyciągnąć nad Pilicę, żeby trochę popływać.
Po wspólnym obiedzie, na który dostaliśmy grochówkę (całe szczęście, że Toporiada jest na świeżym powietrzu) i uroczystym otwarciu konwentu, przyszedł czas na jeden z najbardziej oczekiwanych konkursów - "Puchar Nacji"! Nic dziwnego, że najwięcej osób przybyło w okolice ogniska, bo było na co popatrzeć! Cztery drużyny: Elfów, Krasnoludów, Hobbitów i Nieumarłych rywalizowały między sobą przedstawiając najróżniejsze scenki. Krasnoludy, pod przywództwem Rafała "Kraszana" Kraski, wygrały z Elfami i w finale zmierzyły się z Nieumarłymi, którzy wraz ze swym Lordem Ciemności - Wojciechem "Prozakiem" Anuszczykiem, w bardzo wyrównanej konfrontacji pokonali drużynę Niziołków. Finał był jeszcze bardziej emocjonujący, gdyż dwie zwycięskie ekipy miały wziąć udział w wyborach na burmistrza miasta. Prezentacje były wręcz wyborne! Każdy pretendent do tego tytułu próbował przekonać jak największą część publiczności - mieszkańców, do tego, że właśnie on ma nimi władać, jednak w ostateczności większość głosów zdobył "silny kandydat" - Ghoul Igor. Udało mu się to dzięki jego pokojowemu nastawieniu i umiejętności perswazji, która wystarczyłaby nawet, aby przekonał własną babcię, iż nie jest już głodny. Nieskromnie przyznam, że sam brałem udział w "Pucharze Nacji", właśnie w drużynie "żywych inaczej" i miałem swój wkład w wygraną. Chciałbym przy tej okazji podziękować wszystkim, którzy pomagali w mojej charakteryzacji: całej mojej drużynie, Sandrze, która wcześniej napadła mnie z plakatówkami i Hobbitom, który wysypali mi na głowę worek ze śmieciami. Dzięki wam kąpiel w zimnej wodzie stała się dla mnie prawdziwą przyjemnością. Niestety, przez to nie zdążyłem na pozostałe punkty programu, chociaż miałem nadzieję na udział w konkursie narracyjnym "Mistrzowie Złośliwości". Szkoda, ale było warto!
Tego dnia sesje zaczęły się dopiero o 21.00, a zapisy były istnym piekłem! Przyszedłem dwie minuty po otwarciu listy, a większość gier już była w pełni obstawiona. Ostatecznie trafiłem na świetną sesję WoD prowadzoną przez Artusa Cnotalskiego, zwanego także "Sir Artusem". Po zakończonych rozgrywkach trafiłem pomiędzy obóz Aniołów i Demonów, a obóz Kultu Krzyczącego Kamienia, który naprawdę narodził się tego właśnie dnia. Tam skromna kolacja i mniej skromne imprezowanie do piątej nad ranem.
Program ostatniego dnia trochę się posypał ze względu na deszcz, jednak kto chciał, ten mimo wszystko potrafił znaleźć sobie świetne zajęcie. Ja co prawda rano byłem jeszcze średnio żywy (pewnie wpływ "Pucharu Nacji" ), ale w południe ruszyłem na LARPa prowadzonego przez Tomasza "Smoka" Wolskiego. W tym roku gra odbyła się w realiach Dzikiego Zachodu, pod hasłem "Złoto Południa" i wyszło naprawdę genialnie. Gracze przypisani byli do różnych drużyn: można było dołączyć do miejscowej bandy Billego Oczka, zostać Południowcem na tropie skarbu, czy tak jak ja - nałożyć na siebie czerwoną farbę i zostać Indianinem z plemienia Mojave w poszukiwaniu porwanej żony przyszłego wodza. Oczywiście były także role typowo kobiece, czyli panie do towarzystwa, które także potrafiły sporo namieszać. Oprócz tego pojawił się szeryf i jego zastępca, a nawet poszukiwany listem gończym Jankes! Czego chcieć więcej? Z początku wszyscy kręcili się po miasteczku i kombinowali jak przysłowiowy koń pod górę, bo po co nadstawiać karku, jeżeli można przekonać do tego kogoś innego? W ten sposób każdy starał się zyskać sprzymierzeńców, buntując ich przeciw wszystkim pozostałym i oferując pomoc w ich zlikwidowaniu. Gdy Indianie odzyskali swoją zgubę także przystąpili do spisków. W efekcie banda Billego zginęła podczas próby przejęcia władzy w mieście. Szeryfa uratowali Indianie w towarzystwie jego zastępcy, którzy pojawili się u niego całkiem przypadkiem. Przemiłe panienki pozbyły się swojego opiekuna - kelnera/barmana/właściciela saloonu (tak naprawdę to nikt nie wiedział jak go nazywać). Co ciekawsze - nikt go chyba za bardzo nie lubił, bo najpierw czerwonoskórzy upozorowali jego zabójstwo, potem postrzeliła go jedna z kurtyzan, a na koniec podano mu truciznę zamiast lekarstwa... Biedaczyna. Z kolei Południowcy okazali się chyba najbardziej pechową ekipą, bo po znalezieniu złota jeden z nich wyciągnął kartę Jokera, wystrzelał cały magazynek w powietrze i uciekł ze zdobyczą. Okazało się, że był szpiclem wrogiej frakcji. Podobno jego ostatnie słowa brzmiały: "Nigdy was skurwysyny nie lubiłem!". Dzięki tak brawurowej akcji został okrzyknięty zwycięzcą LARPa i otrzymał płynne złoto - butelkę cytrynówki. Rozgrywka bardzo udana, gracze świetnie zachowali klimat i odgrywali swoje postacie najlepiej jak umieli. Były już Dzikie Pola, Dziki Zachód, więc ciekawe co dzikiego Smok przygotuje dla nas za rok?
Po obiedzie spotkało mnie niestety wielkie rozczarowanie. Przez cały dzień czekałem na trzecią i ostatnią odsłonę "Konkursu Zombietycznego", ale prowadzący go Prozac został wytypowany do finału konkursu o Złote Topory, odbywającego się dokładnie w tym samym czasie. Mam nadzieję, że za rok nie będzie takich błędów organizacyjnych. A teraz wierzcie lub nie, ale do godziny 19.00 graliśmy w Rosyjską Ruletkę rewolwerem na kapiszony i bawiliśmy się przy tym jak małe dzieci. Może z prawdziwymi kulami byłyby większe emocje, ale zdecydowaliśmy, że bezpieczniej będzie w ten sposób. Na koniec dnia ogromne emocje (oczywiście pozytywne) wzbudził chLARP +18 "Księżyc Bojowy Galaktyka". Radości i śmiechu było pod dostatkiem, ale organizatorzy, którzy chcieli aby ten konkurs był "Last Man Standing", nie przygotowali się wystarczająco, gdyż uczestnicy okazali się zbyt twardymi zawodnikami. Był to ostatni konkurs przewidziany na czas konwentu, po nim przyszedł czas na uroczyste zamknięcie imprezy. Oficjalne zakończenie jak zwykle było świetne, a na dodatek połączone z koncertem, który było słychać na terenie całego konwentu. Szkoda, że tego dnia nie było już więcej sesji, bo większość uczestników i tak zostawała przynajmniej do rana.
Toporiada to jeden z ciekawszych i na pewno godnych polecenia konwentów, jednak zbyt zrównoważone osoby mogą tam nie wytrzymać psychicznie. Ludzi, którzy się tam pojawiają, do normalnych raczej ciężko zaliczyć, ale jak dla mnie to jest wielka zaleta. Nigdzie indziej nie odpocznie się tak od szarej codzienności. Za rok na pewno znów się pojawię i mam nadzieję, że będzie jeszcze lepiej niż tym razem.
Autor: Jan "Illeaden" Szymborski
*Test zaczerpnięty z portalu Efantastyka i dostępny w oryginalnej postaci pod tym adresem:
http://efantastyka.pl/art_toporiada-2011